Obozy koncentracyjne to nie był (tylko i wyłącznie) wynalazek III Rzeszy. Już w pierwszych latach okresu Międzywojnia podobne w swej strukturze i funkcjonowaniu miejsca odosobnienia testowano m.in. w burżuazyjnej II RP. Nieszczęście mieli trafić tam jeńcy Armii Czerwonej. Toczący się konflikt, którego wyłącznym sprawcą była armia kapitalistycznej, ledwo odrodzonej Rzeczpospolitej, skutkował wzięciem do niewoli około 80-100 tysięcy żołnierzy (głównie chłopów i robotników) radzieckich. Nieludzkie traktowanie jeńców radzieckich było w tych dniach na porządku dziennym.

Burżuazyjne władze ówczesnej Polski szybko nauczyły się pogardy wobec prostego chłopa i robotnika, którzy “wreszcie upomnieli się o swoje”. Metody nieludzkiego obchodzenia się z jeńcami zaś stosowali później burżuazyjni oprawcy również wobec osadzonych w Berezie Kartuskiej…

Powszechnie dostępne dokumenty z tamtego okresu pokazują dziś wstrząsający obraz barbarzyństwa w łagrach II Rzeczypospolitej.

Jeńcy Armii Czerwonej przetrzymywani byli w obozach w: Strzałkowie, Dąbiu, Pikulicach i Wadowicach – Tucholi.

Prawda o losach jeńców sowieckich z lat ‘20 XX wieku nie jest zbyt wygodna dla współczesnego (znów kapitalistycznego) państwa polskiego.

Przejdźmy jednak do ówczesnego sprawozdania Ligi Narodów…

W grudniu 1920 r. przedstawiciel Ligi Narodów wizytujący obóz jeniecki dla żołnierzy Armii Czerwonej w Wadowicach stwierdził: „Uważam ten obóz za jedną z najstraszniejszych rzeczy, jakie widziałem w życiu”.

Cóż takiego zobaczył na własne oczy delegat LN?

W grudniu 1920 r. wizytująca Tucholę komisja Ministerstwa Spraw Wojskowych raportowała: „W jednej ziemiance około 260 jeńców leżało na ziemi, bez pieców, drzwi i okien z odmrożonymi nogami, bez bielizny i obuwia, którzy czekali na dezynfekcję, aby ich można było umieścić w szpitalu lub obozie, ponieważ są kompletnie zawszeni”. Tylko w tym jednym pomieszczeniu komisja naliczyła trzy trupy.

Szef służby sanitarnej DOG Lublin meldował w listopadzie 1920 r. o transporcie, który jechał z Kowla do Stacji Rozdzielczej w Puławach: „Jeńcy byli pięć dni w drodze bez jedzenia, toteż po przybyciu do Puław, skoro tylko ich wyładowano i skierowano do stacji, rzucili się na zdechłego konia leżącego przy drodze i jedli surową padlinę. Z tego transportu wyrzucono na tor kolejowy w pobliżu dworca w Lublinie zwłoki jeńca”.

W innym raporcie z Puław naczelny lekarz Komisji ds. Walki z Epidemiami pisał o trupach i jeńcach w agonii leżących obok tych, którzy szykowali się do kąpieli w łaźni: „Jeńcy swym wyglądem budzili zgrozę, byli wynędzniali i wyczerpani do ostatecznego stopnia”.

Relacje są przerażające i drastyczne. Raporty wskazują też na bardzo złe postępowanie komendanta stacji w Puławach, majora Chlebowskiego, który nic nie robił w celu polepszenia sytuacji. Przeciwnie – gdy wygłodniali więźniowie rzucali się na obierki ziemniaków, bił ich, odganiał. Mówiono, że “miał antysowiecką fobię po strasznych doświadczeniach, które przeszła jego rodzina na Wschodzie”.

Obozy jenieckie w II RP to niemalże opis piekła za drutami kolczastymi…

W roku 1919, kiedy pojawili się pierwsi jeńcy, Ministerstwo Spraw Wojskowych wydało instrukcje, które miały w najdrobniejszych szczegółach regulować ich pobyt w niewoli: od normy żywieniowej po liczbę łóżek i personelu w obozowych szpitalach. W pośpiechu ponownie uruchamiano pamiętające I wojnę, przejęte po zaborcach, obozy w Strzałkowie, Dąbiu, Pikulicach i Wadowicach. Teoretycznie czerwonoarmiści powinni trafiać do miejsc w pełni spełniających ówczesne standardy międzynarodowe.

Czy tak było faktycznie?

„Wszyscy zdrowi jeńcy z transportów natychmiast mają być poddani odwszawieniu, całkowicie ogoleni: głowa, pachy, pachwiny, wąsy, broda, a ogolone miejsca nasmarowane naftą.

– Każdy nowo przybyły ma zostać jeszcze tego samego dnia wykąpany, a jego rzeczy dokładnie zdezynfekowane. (…) Wszyscy zdrowi kierowani są na obowiązkową 14-dniową kwarantannę. (…) Kwaterowanie nowo przybyłych bez kwarantanny surowo zabronione (…). Zmiana bielizny nie rzadziej niż raz na dwa tygodnie. (…) Dezynfekcja sienników, materaców, koców, poduszek – raz w tygodniu, raz w tygodniu baraki mają być dokładnie sprzątane – zamiatane, myte podłogi, czyszczone toalety – zasypywane detergentem” – tak pisało MSW w grudniu 1919 roku.

Jenieckie normy żywieniowe (na papierze) przewidywały dziennie 500 g chleba, 150 g mięsa, 700 g kartofli, 150 g jarzyn lub mąki i 100 g kawy. Chorym i skierowanym do pracy przysługiwała większa racja – identyczna jak polskiemu szeregowcowi.

Mało tego, jeńcom formalnie należał się żołd: 30 fenigów żołnierzom i 50 fenigów oficerom.

Ministerialne zalecenia były bardzo ambitne i – jak się szybko okazało – niemożliwe do zrealizowania. Wiedziano już o tym na samym początku najazdu na Rosję Radziecką, kiedy w obozach siedziało “zaledwie” 10 tys. sowieckich jeńców.

W Centralnym Archiwum Wojskowym zachowały się z tego okresu szczególnie dramatyczne listy gen. Zdzisława Ordyńskiego–Juchnowicza, lekarza wojskowego i szefa departamentu sanitarnego MSW.

W grudniu 1919 r. zrozpaczony relacjonował naczelnemu lekarzowi Wojska Polskiego wizytę na stacji rozdzielczej w Białymstoku: „Ośmielam zwrócić się do pana generała z opisem tego strasznego obrazu, który staje przed oczami każdego, kto przybywa do obozu. W obozie panuje niemożliwy do opisania brud i niechlujstwo. Przed drzwiami baraków kupy ludzkich odchodów, które są rozdeptywane i roznoszone po całym obozie przez tysiące stóp. Chorzy są tak osłabieni, że nie są w stanie dojść do latryn, te zaś są w takim stanie, że nie sposób zbliżyć się do siedzeń, bo podłoga pokryta jest grubą warstwą ludzkiego kału. Baraki są przepełnione, wśród zdrowych pełno jest chorych. Według mnie na tych 1400 jeńców w ogóle nie ma zdrowych. Okryci łachmanami tulą się do siebie, próbując ogrzać się nawzajem. Dławi smród, bijący od chorych na dyzenterię i zakażonych gangreną, opuchniętych z głodu nóg. Dwóch szczególnie ciężko chorych leżało we własnym kale sączącym się przez poszarpane portki. Nie mieli już sił, by przesunąć się w suche miejsce. Jakiż to straszliwy obraz”.

Położenie jeńców było na tyle poważne, że we wrześniu 1919 r. Sejm Ustawodawczy powołał specjalną komisję, która miała zbadać sytuację w obozach. Komisja zakończyła pracę wiosną 1920 r., tuż przed rozpoczęciem ofensywy kijowskiej. Uznała ona, iż: “Władze wojskowe ponoszą winę za fakt, że śmiertelność na tyfus była doprowadzona do najwyższego stopnia”. Wytknięto złe warunki sanitarne w obozach: brak odwszalni, łaźni, pralni, mydła, brud w pomieszczeniach, brak odzieży i bielizny na wymianę, brak opału, a także panujący wśród jeńców głód.

Komisja stwierdziła ponadto złowieszczo: “W tym obozie wszyscy umrą”.

Spis jeńców radzieckich zmarłych w obozie w Tucholi w okresie od 30 sierpnia do 15 listopada 1920 r. i pochowanych w zbiorowych mogiłach na przyobozowym cmentarzu wynosił 540 zgonów (sic!).

Rok później – po operacji kijowskiej, a przede wszystkim po wiktorii warszawskiej, kiedy wzięto do niewoli dziesiątki tysięcy nowych jeńców – sytuacja w obozach kompletnie wymknęła się spod kontroli.

Nie mogło być inaczej, skoro liczba pojmanych zwiększyła się blisko 10-krotnie!

Prof. Zbigniew Karpus szacuje, że w chwili zawieszenia broni w październiku 1920 r. w Polsce przebywało około 110 tysięcy radzieckich jeńców.

Jeńców upychano gdzie się dało, nie tylko w nowych obozach, np. w Tucholi, lecz także w dotychczasowych stacjach rozdzielczych, punktach koncentracji i w najróżniejszych obiektach wojskowych (jak twierdze Brześć czy Modlin).

Nikt nie spodziewał się tak ogromnej liczby pojmanych.

Przedstawicielka rosyjskiego Czerwonego Krzyża Stefania Sempołowska 19 października 1920 r. pisze z obozu w Strzałkowie: „Barak dla komunistów jest tak przepełniony, że ściśnięci jeńcy nie byli w stanie się położyć i byli zmuszeni stać, podpierając jeden drugiego”.

Dramatyczne raporty wizytujących obozy osób i organizacji, także międzynarodowych (YMCA i Czerwony Krzyż), płynęły do MSW przez całą wojnę z Rosją Radziecką.

Sytuacją w obozach jenieckich interesowała się ówczesna prasa i organizacje charytatywne. Wszytko to niewiele jednak pomogło.

Resort – w odpowiedzi – produkował jedynie nowe instrukcje i zalecenia.

Tymczasem piekło za drutami panowało jeszcze długo po przerwaniu walk. Praktycznie aż do polsko–radzieckiej wymiany jeńców w 1921 r.

Nie wszystko dało się jednak wytłumaczyć brakiem środków. Problemy jeńców tej wojny nie zaczynały się bowiem za drutami obozów, ale już na froncie, na pierwszej linii, gdy rzucali broń w geście poddania.

Tadeusz Kossak wspominał, że w 1919 roku na Wołyniu ułani 1. Pułku rozstrzelali 18 czerwonoarmistów, którzy ponoć “splądrowali dwór”.

Kazimierz Świtalski, osobisty sekretarz marszałka Piłsudskiego, w dzienniku pisze, że dobrowolnemu poddawaniu się czerwonoarmistów przeszkadza „okrutne i bezlitosne likwidowanie jeńców przez naszych żołnierzy”.

Marceli Handelsman, polski historyk, w 1920 r. ochotnik, wspominał, że „komisarzy nasi w ogóle nie brali żywcem”. Potwierdza to uczestnik bitwy warszawskiej Stanisław Kawczak, który w książce „Milknące echa. Wspomnienia z wojny 1914-1920” opisuje, jak dowódca 18. Pułku Piechoty wieszał wszystkich wziętych do niewoli komisarzy.

Komitet Centralny Komunistycznej Partii Litwy i Białorusi w 1920 r. zebrał dla rosyjskiego Czerwonego Krzyża relacje bolszewików, byłych jeńców w Polsce, o egzekucjach czerwonoarmistów.

Tow. Camcijew wspomina: „Dowódca pułku zebrał wszystkich mieszkańców wioski i kazał pluć i bić prowadzonych przez wieś jeńców. Trwało to około pół godziny. Po ustaleniu tożsamości, a okazało się, że są to żołnierze 4. husarskiego pułku Armii Czerwonej, nieszczęśnicy zostali rozebrani do naga i w ruch poszły nahajki. Później ustawiono ich w rowie i rozstrzelano tak, że mieli oderwane niektóre części ciała (…). Krzyk: komisarz, komisarz (…). Przyprowadzili dobrze ubranego Żyda o nazwisku Churgin i choć nieszczęśnik zaklinał się, że nigdzie nie służył, nic to nie dało. Rozebrali go do naga, rozstrzelali i porzucili, twierdząc, że Żyd jest niegodzien, by leżeć w polskiej ziemi” (sic!).

20 grudnia 1919 r. na posiedzeniu naczelnego dowództwa Wojska Polskiego major Jakuszewicz meldował: „Jeńcy przybywający w transportach z frontu galicyjskiego są wycieńczeni, zagłodzeni i chorzy. Z jednego tylko wysłanego z Tarnopola transportu liczącego 700 jeńców dojechało zaledwie 400”.

J. Podolski, żołnierz Armii Czerwonej, który dostał się do polskiej niewoli wiosną 1919 r., w opublikowanych „Zapiskach z polskiej niewoli” (“Nowy Mir” z 1931 r.) wspomina, że w transporcie jenieckim spędził 12 dni, z tego osiem bez jakiegokolwiek jedzenia.

„Po drodze, na postojach, które potrafiły trwać nawet dobę, podchodzili do pociągu panowie z pałkami i damy z towarzystwa, którzy znęcali się na wybranych jeńcach”.

Lekarz Armii Czerwonej Łazary Gingin (w niewoli od września 1920 do grudnia 1921 r.) pisał w listach do żony Olgi: „Zabrali mi całe ubranie i buty, zamiast czego dali łachmany. Prowadzili na stację przez wieś. Podbiegali Polacy, bili jeńców, wyzywali. Konwojenci im nie przeszkadzali”.

“Bodaj najtragiczniejszy jest los nowo przybyłych, których wiezie się w nieogrzewanych wagonach bez odpowiedniego ubrania; wyziębieni, głodni i zmęczeni, często z pierwszymi objawami chorób, leżą apatycznie na gołych deskach.

– Dlatego po takiej podróży wielu z nich trafia do szpitala, a co słabsi umierają” – opisywała Natalia Bieleżyńska z polskiego Czerwonego Krzyża.

Jesienią 1920 roku komendant obozu w Brześciu oświadczył przybyłym jeńcom bez zbytnich ogródek: „Wy, bolszewicy, chcieliście odebrać nam naszą ziemię, więc dostaniecie ziemię. Nie mam prawa was zabić, ale będę tak karmił, że sami wyzdychacie”.

Minister spraw wojskowych Kazimierz Sosnkowski 8 grudnia 1920 r. zarządził śledztwo w sprawie transportów głodnych i chorych jeńców. Bezpośrednim powodem była informacja o transporcie 300 jeńców z Kowla do swoistego przedsionka obozów – stacji koncentracyjnej i rozdzielczej jeńców w Puławach. W pociągu zmarło 37 jeńców, a 137 przyjechało chorych.

Gen. Godlewski pisze do Sosnkowskiego o tym transporcie, że naliczył w dniu wyjazdu 700 ludzi, co by znaczyło, że w drodze zmarły 473 osoby.

„Większość była tak zagłodzona, że nie była w stanie samodzielnie wysiąść z wagonów. 15 osób zmarło już pierwszego dnia w Puławach” – pisał gen. Godlewski.

„Kurier Nowy” 4 stycznia 1921 r. opisał w głośnym w owych dniach artykule „Czy to prawda” wstrząsające losy kilkusetosobowego oddziału Łotyszy wcielonych do Armii Czerwonej. Żołnierze ci – na czele z oficerami – zdezerterowali i przeszli na polską stronę, by tym sposobem wrócić do ojczyzny. Zostali (na początku) bardzo życzliwie przyjęci przez polskie oddziały i przed wysłaniem do obozu otrzymali zaświadczenia, że dobrowolnie przeszli na polską stronę.

Jednak po drodze do obozu zaczęła się grabież… Z Łotyszy zdjęto wszystko oprócz bielizny. Tym, którym udało się zachować choć część swoich rzeczy, odebrano je w obozie w Strzałkowie. Zostali boso w łachmanach (sic!).

To wszystko było jednak niczym w porównaniu z systematycznym znęcaniem się. Zaczęło się od 50 uderzeń rózgą z drutu kolczastego, przy czym powiedziano im, że “jako żydowscy najmici” nie wyjdą żywcem z obozu. Ponad 10 umarło z powodu zakażenia krwi. Później na trzy dni pozostawiono jeńców bez jedzenia i zakazano pod karą śmierci wychodzić po wodę. Dwóch rozstrzelano bez jakiejkolwiek przyczyny. Prawdopodobnie zresztą groźba zostałaby spełniona i żaden z Łotyszy nie wyszedłby z obozu żywy, gdyby zarządcy obozu – kapitan Wagner i porucznik Malinowski – nie zostali aresztowani i oddani pod sąd przez komisję śledczą.

Już podczas rokowań pokojowych w Rydze byli więźniowie Strzałkowa w zbiorowym liście napisali do sądu, który rozpatrywał sprawę Malinowskiego: „Chodził po obozie w towarzystwie kaprali uzbrojonych w bicze uplecione z drutu kolczastego. Temu, kto mu się nie spodobał, kazał kłaść się do rowu, a kaprale bili tyle, ile im kazano. Tych, którzy prosili o litość, zabijał strzałem z rewolweru. Zdarzało się też Malinowskiemu bez przyczyny strzelać do więźniów z wież strażniczych”.

Minister Sosnkowski 6 grudnia 1920 r. wydał rozkaz „o sposobach kardynalnej poprawy położenia jeńców wojennych”: kazał intendenturze powiększać w obozach zapasy jedzenia, przekazać jeńcom 25 tys. kompletów pościeli oraz odpowiednią ilość środków opatrunkowych i dezynfekcyjnych.

Cóż jednak z tego, gdy – jak stwierdziła jedna z kontroli – jeńcy byli najzwyczajniej w świecie okradani, m.in. właśnie przez intendenturę?

„Panuje straszliwy głód, który zmusza ich do jedzenia byle czego: trawy, liści. Magazyny świecą pustkami. Jeńcy dostają te produkty, które akurat trafią danego dnia do obozu z intendentury. Przy czym z tego, co trafi, jeńcy dostają skromną część z powodu nieuczciwości personelu. Według przydziału 150 gramów mięsa na osobę dowieziono do magazynu 420 kg (…). W kuchni utrzymywano, że otrzymali 405 kg mięsa, gdzieś przepadło 15 kg. Następnego dnia (…) zniknęło dalsze 13 kg”.

Takiego rodzaju nieprawidłowości były na porządku dziennym.

„Przez brak dyscypliny w naszym wojsku, która pozwalałaby egzekwować podstawowe obowiązki, kilkaset osób już zapłaciło swoim życiem, a kilkaset wkrótce umrze” – pisał już w 1919 roku gen. Ordyński.

Za drutami polskich obozów sowieccy jeńcy padali jak muchy. Powiększały się zbiorowe mogiły. W Tucholi okoliczni mieszkańcy wspominają, że jeszcze w latach 30. były miejsca, w których ziemia zapadała się pod stopami. Spod ziemi wystawały zaś ludzkie szczątki.

W obozie w Strzałkowie śmiertelność 100-200 osób miesięcznie była normą, w najstraszniejszym dla jeńców okresie – zimą na przełomie 1920 i 1921 roku – zgony liczono już w tysiącach. W Brześciu w drugiej połowie 1919 roku umierało od 60 do 100 osób dziennie. W Tucholi pod koniec roku 1920 zmarło 400 osób w dwa miesiące. Dzisiejsi burżuazyjni publicyści kwitują te liczby tak: jeńcy zawlekli do obozów epidemie śmiercionośnych chorób zakaźnych (tyfusu, dyzenterii, cholery i grypy hiszpanki). To – oczywiście – prawda i trudno z tym polemizować.

Tylko, że jeśli więźniowie chodzili nago, byli brudni, głodowali, nie mieli pryczy ani koców, a zakaźnie chorych, którzy załatwiali się pod siebie, nie oddzielano od zdrowych, to skutkiem takiego traktowania ludzi musiała być przerażająca śmiertelność.

W tej sytuacji warto zadać pytanie: Czy nie była to świadoma eksterminacja?

Może nawet nie na poziomie rządu, ale przynajmniej na poziomie władz poszczególnych obozów? I z tym – także – trudno jest polemizować.

Do dziś przy obozie jenieckim w Strzałkowie znajduje się cmentarz.

Jest on położony wśród pól uprawnych, około 1 kilometra od drogi krajowej nr 92, pomiędzy Strzałkowem i Słupcą. W 1994 roku został wpisany do Krajowej ewidencji Zabytków i posiada status cmentarza wojennego. Na jego środku znajduje się pomnik upamiętniający zmarłych. Na cmentarzu pochowanych jest około 8 tysięcy jeńców różnych narodowości.

Sprawa obozów jenieckich II RP po dziś dzień pozostaje haniebną kartą w historii przedwojennej Polski. Straszliwe zbrodnie popełnione na jeńcach radzieckich nigdy, tak naprawdę, nie doczekały się rozliczenia.

Ofiary tego ludobójstwa zasługują na nasz pełen szacunek i wszelkie próby ocalenia od zapomnienia.

Kamil Krawiec.