Chciałabym napisać coś pogodnego, radosnego i poprawiającego samopoczucie. Coś o młodych, przedsiębiorczych, z wielkich miast, z “dobrych rodzin”, pełnych wiary w przyszłość w kapitalizmie. Co poradzę jednak na to, że zewsząd otacza nas w tym systemie beznadzieja, wyzysk, bezdomność i brak perspektyw. Z rękawa zaś sypią się tysiące historii nie o tym jak bieżący reżim ułatwia ludziom życie, ale raczej o tym jak bardzo życie zwykłym ludziom utrudnia, a nawet rujnuje.
Niechcący, z winy złego nastroju sąsiada, dotknęliśmy kwestii rzeczywistych ofiar polskiej kontrrewolucji 1989 roku: robotników byłych Państwowych Gospodarstw Rolnych (PGR), robotników w ogóle, lokatorów prywatnych mieszkań i pałacowych oficyn, chorych i ich opiekunów itd.
Poprzestańmy na tych pierwszych (z racji ograniczonego czasu i miejsca), znanych szerokiej publiczności z pogardliwych reportaży Gazety Wyborczej i obrzydliwego filmu pseudo-dokumentalnego „Arizona”.

Jak napisał prof. Kubicki, „PGR-y musiały być zlikwidowane”, bo bracia Amerykanie tak sobie życzyli, a ich życzenie tak dla Tadeusza Mazowieckiego (władza wykonawcza) jak i Adama Michnika (żarliwa, długoletnia propaganda na rzecz ustroju kapitalistycznego) tuż po 1989 roku było rozkazem. Na marginesie… Żeby tak otwarcie to nazywać?
Podobno (tak niegdyś prasa burżuazyjna pisała) losu robotników byłych PGR-ów nikt wcześniej nie zauważył. Nieprawda. Wielu zauważyło. Wielu też biło na alarm. Wśród nich m.in. głodowo opłacani dziennikarze prasy terenowej, w tym „Panoramy Leszczyńskiej”. W niej to – w latach 90-tych – robiąc cotygodniowy przegląd prasy, znalazłam maleńką notatkę o samobójczej śmierci robotnicy co dopiero zamkniętego na kłódkę (dosłownie) PGR-u za Wschową (ówcześnie w woj. leszczyńskim). Obecnie teren ten znajduje się w woj. lubuskim.

Pojechałam tam wkrótce po odkryciu notatki, a reportaż stamtąd przechowuję do dziś.
Nazywała się Zofia Piszczyk, była po 40-tce, miała wykształcenie podstawowe, pracowała fizycznie w PGR, mieszkała w – odizolowanym od wsi – bloku z wielkiej płyty. W domu były: stara pralka „Frania”, równie stara lodówka nie “na chodzie”, wersalka, szafa, kilka krzeseł i stół. To był jej cały majątek. Nie miała ani męża ani dzieci, pracowała na 2, 3 zmiany.
Pewnej nocy z zakładu wywieziono wszystkie maszyny i zwierzęta, po czym wczesnym rankiem jakiś tęgi mężczyzna zawiesił na bramie kłódkę. I zamknął ją na klucz. Zebranym oznajmił, że PGR został zlikwidowany, a co oni, robotnicy teraz z sobą zrobią, to ich sprawa. Mogą się zgłosić do „pomocy” albo do „biura pracy”.
Biura mieściły się w miasteczku, oddalonym o kilkadziesiąt kilometrów, autobus już wtedy jeździł rzadko, bilet kosztował drogo. Gdy dotarli do owych „biur” zaproponowano im „kuroniówkę” i szukanie pracy „u chłopa”. W końcu świniom rzucać żarcie do koryta umieli i gnój spod krów wymiatać – także.

Kłopot był w tym, że już w czasie powstawania PGR-ów konflikt miedzy „chłopami” (nędzne gospodarki, studnie i „sławojki”) a „pegerusami” z dnia na dzień stawał się coraz silniejszy – „pegerusy dostawały mieszkania w blokach, z bieżącą wodą i kanalizacją oraz pensję co miesiąc, „chłopy” – nie. I to była owego konfliktu oś zasadnicza.
Rolnicy indywidualni nie zrozumieli już na początku lat 50’ nadrzędności ekonomicznej i społecznej gospodarki kolektywnej. Nie rozumieli większej wydajności i lepszych warunków pracy i mieszkania, które były w zasięgu ręki dla robotników zrzeszonych w Państwowych Gospodarstwach Rolnych.
Na początku lat 90’ nadszedł dla rolników indywidualnych z okolic PGR-ów długo oczekiwany moment rewanżu. Za kolonie dla dzieci z PGR-ów i tę bieżącą wodę w kranach.
„Pegerusów”, powszechnie opisywanych w burżuazyjnej prasie jako “złodziei i pijaków” nikt zatrudniać na wsi nie chciał.

Jedynym wyjściem była emigracja (jeden z moich sąsiadów, z całą rodziną, pojechał aż do Hiszpanii i tam sobie dał radę). Albo – rozkradanie resztek po-PGR-owskiego majątku. Albo – pijaństwo (na wsiach pojawił się tani spirytus, w sklepach wiejskich – słynna „alpaga”).
Zofia Piszczyk nie miała tyle odwagi, aby szukać roboty gdzieś w Niemczech. Ba! Nie wiedziała nawet jak się za to zabrać, podobno bała się kraść, zatem, gdy skończyło się kupowanie “na zeszyt”, wzięła z piwnicy sznurek, oplotła nim klamkę i samozadzierzgnęła się. Co, jak wiadomo, jest najokrutniejszą formą zadania sobie śmierci z rozpaczy.
Chodząc po jej mieszkaniu – nie czułam nic. Dotykając jej taniego kuchennego fartucha – nie czułam nic.
Próbując zapytać miejscowego proboszcza, dlaczego – gdy sąsiedzi nie byli w stanie zebrać żądanej sumy za pochówek – odmówił wielkopańsko poprowadzenia pogrzebu – nie czułam nic.
Mijając jego śnieżnobiałego, kilkuletniego Mercedesa wystawionego przed plebanią – także nie czułam nic.
Gdy jednak stanęłam nad jej niczym nie osłoniętą mogiłą, na której leżały jedynie kwiaty zebrane po łąkach, bo na nic innego tych „pegerusów” nie było stać – poczułam.
I nadal czuję. Wstyd. Gniew. Potrzebę zemsty.

Minęły lata i ofiary zaczynają o sobie przypominać, burząc raz na zawsze narrację o dobrej, a nieuchronnej ‘transformacji’, o szlachetnych „Solidarnościowcach” i bezradnych „komuchach”, co to “chcieli, a nie mogli, bądź nie umieli…”.
Robotnicy i robotnice byłych PGR-ów byli znienawidzeni przez praktycznie każdego ideologa nowego, burżuazyjnego systemu. Skąd brała się ta nienawiść i pogarda? Całkiem możliwe, iż główną przyczyną było to, iż rolnicy PGR-owscy rozumieli wyższość socjalizmu nad kapitalizmem. Może z tego, iż robotnicy PGR-ów do ostatniej chwili bronili socjalizmu i nie chcieli kapitalistycznej kontrrewolucji? Na pewno była to od samego początku nienawiść klasowa oraz – wspomniana wcześniej – zemsta za wyimaginowane krzywdy.
Oczywiście, ofiary kapitalizmu w Polsce to nie tylko robotnicy PGR-ów. Wymieniać można by godzinami.

Bezrobotna kobieta z niegdyś dumnej i robotniczej Łodzi, która w chwili, gdy komornik forsował jej drzwi, powiesiła się na haku wbitym w futrynę pokoju, w którym spał jej syn (ideologia “mieszkania jako towaru”, “potrzeby uporządkowania gospodarki mieszkaniowej”, “konieczność uwolnienia czynszów” – jak to swego czasu zgrabnie ujmowała Barbara Blida).
Starzy małżonkowie, z których on był ciężko i nieuleczalnie chory, a ona jego jedynym opiekunem, co to razem się otruli, bo nie wiedzieli skąd zdobyć pieniądze na przeżycie w czasach, gdy „pomoc” nie pomagała ludziom osiągającym dochód powyżej 375 złotych na osobę (ideologia “charytatywności” i brak jakiejkolwiek pomocy materialnej dla opiekunów, gdy byli z konieczności niepracującymi małżonkami ciężko chorych – czasy PO-PSL).
17-letnia Marta, córka alkoholika, której wydawało się, że jest w ciąży i z rozpaczy rzuciła się z okna bloku przy ul. Keplera w Poznaniu (ideologia bezwzględnej “ochrony płodu” i nieuświadamiania młodzieży w kwestiach seksualnych, w warunkach całkowitego braku pomocy dla tego typu nastolatków).
Oto tylko niektóre ofiary naszego, podobno upragnionego przez większość, reżimu kapitalistycznego po 1989 roku.

M.B.